Uncategorized

Szybka przeróbka za dużej bluzki ciążowej

Dzisiaj zapraszam Was na filmik, w którym pokazuję naprawdę szybką przeróbkę bluzki ciążowej. Kupiłam ją za dużą i nawet taką za dużą kilkakrotnie ubrałam. Jednak stwierdziłam, że nie po to posiadam maszynę do szycia i prujkę, żeby z tego nie skorzystać.

W skrócie jeszcze opisowo:

  1. W pierwszej kolejności zmierzyłam bluzkę i odmierzyłam na sobie o ile mniej więcej cm muszę ją zwęzić, żeby zachowała ładną formę oraz oryginalne marszczenia na wysokości brzucha. W moim przypadku wyszło około 4 cm (max. 5 cm) do zwężenia w całości.
  2. Sprułam szycie na bokach. Na przedniej części były te marszczenia zrobione za pomocą przezroczystej gumki, i je zachowałam. Dlatego zwężenie zrobiłam po 2 cm z każdego boku na plecach.
  3. Po tym jak już miałam na gotowo przycięte plecy, zszyłam przód i tył na overlocku zachowując (wszywając do środka overlockowego ściegu) marszczenie. Na koniec zabezpieczyłam końce przy rękawach i na dole bluzki zwykłym ściegiem.
Tak wyglądała moja bluzka PRZED przeróbką
A to efekt końcowy
Hobby · książki · Moda · Polecam · Szycie maszynowe

Dobre wykroje do szycia

Szyję hobbistycznie już dobrych kilka lat, a dopiero rok temu trafiłam na dobre wykroje do szycia, tzn. takie, które są dla mnie dobre. Dlaczego w ogóle uważam, że te inne, których używałam wcześniej nie były dobre? Jak chyba każda osoba, która wpada na pomysł, żeby zacząć szyć w domu, nauczyć się szyć, sięgnęłam po magazyny z wykrojami do szycia, czyli w moim przypadku była do Burda „Szkoła szycia”. Pozycja całkiem niezła, bo wykroje nie są tak gęsto narysowane jedne na drugich jak w zwykłym wydaniu Burdy, było tam też obrazkowe wytłumaczenie oraz opis, w jaki sposób uszyć dane ubranie. Ja się w pierwszej kolejności wzięłam za szycie spódnicy, bo wydawało mi się, że powinnam podołać. Jednak nawet szyjąc zgodnie z całą instrukcją, okazało się, że rozmiaru całkowicie nie dopasowałam. Po prostu wyszła mi ta spódnica dużo większa niż powinna, a poza tym efekt był bardzo taki sobie. No ale postanowiłam się nie poddawać i szyłam kolejne rzeczy. Jedne wychodziły mi lepiej inne gorzej, większość szyłam z wykrojów z Burdy. Jednak zawsze rozmiar był jakiś taki nie idealny. A przecież jednym z głównych argumentów za szyciem w domu było to, że ubranie mogę sobie dobrze pod swoje wymiary dopasować. W Burdzie owszem znajdują się różne instrukcje co zrobić, jeśli twoje wymiary nie są dokładnie takie same jak w tabeli rozmiarów w gazecie. Jednak albo ja nie potrafiłam tego wszystkiego zrozumieć, bo jak dla mnie język w którym to było napisane był co najmniej mało zrozumiały (korzystałam i z wersji polskich i wersji niemieckich – w obu przypadkach uważam, że słownictwo jest zbyt branżowe jak na takiego laika, jak ja), albo jednak jest coś w tych opisach, że są nie do końca zrozumiałe.

W dalszej kolejności trafiłam na książkę „Co za szycie”, która jest skierowana do początkujących i faktycznie bardzo skomplikowanych, branżowych określeń w niej mało, jednak główną ideą tej książki są wykroje, które tworzy się od podstaw samemu. Super idea, ale dla mnie jako osoby początkującej znów „pudło”, skorzystałam raz i stwierdziłam, że jest to zbyt duży wysiłek, a efekt w moim wykonaniu był też mało zadowalający.

W końcu trafiłam jeszcze na inne czasopisma, tzn. Cut i Ottobre. Ten pierwszy zawierał super ciekawe artykuły, ale mało było w nim o szyciu, natomiast ten drugi to podobnie jak Burda, gazetka z gotowymi wykrojami. W tym przypadku już trochę bardziej byłam zadowolona z efektów, jednak ciągle czegoś mi brakowało. Ciągle nie było tego dobrze dopasowanego rozmiaru do moich wymiarów, jak próbowałam coś zmieniać (np. w szerokości ramion, bo mam węższe niż większość rozmiarówek pokazuje), to mi to kompletnie nie wychodziło i w efekcie było jeszcze gorzej niż wcześniej.

Kiedyś jednak trafiłam do księgarni, do działu z książkami o hobby i trafiłam na książkę Tanya Whelan „Kleider nähen” (ja kupiłam tą książkę w języku niemieckim, w oryginale po angielsku to „Sew many dresses. Sew little time”). I to było dla mnie odkrycie roku! W tej książce są gotowe wzory na góry, doły, rękawy i wykończenia sukienek, które można dowolnie łączyć ze sobą. Dodatkowo językowo jest w miarę prosto wytłumaczone i dodatkowo pokazane na obrazkach jak co zrobić w przypadku szycia danej części. Plusem tej książki jest na pewno to, że wszystkie wykroje zawierają od razu zapas na szwy, więc nie trzeba ich dwukrotnie odrysowywać. Poza tym zawiera ona dodatkowy dział, który zawiera bardzo dużo cennych wskazówek, jak dopasować wykrój pod swoje wymiary, np. dół sukienki w biodrach, czy górę w biuście, ale także ramiona itp.

Odważyłam się na takie dopasowanie wykrojów na podstawową górę i dół oraz rękawy i wyszło moim zdaniem bardzo dobrze. Zresztą zobaczcie na zdjęciach. Niestety na manekinie, bo jakoś próbowałam, ale nie potrafię z samowyzwalaczem ładnie zrobić sobie zdjęcia, zresztą jedno wstawiłam na koniec, żeby nie było, że taka sztywna jestem i się tutaj nie pokażę 😊

Tę książkę bardzo polecam, nie ma jej chyba w języku polskim, a szkoda, ale jak komuś nie sprawia problemu język angielski lub niemiecki, to na pewno w szyciowych poczynaniach będzie to bardzo przydatna pozycja. Ciekawa jestem natomiast książek na temat szycia po polsku od Jana Leśnika, czyli „Jak szyć” oraz „O szyciu”. Mieliście już je może w swoich rękach? Poza tym są może jakieś inne ciekawe pozycje, po które warto sięgnąć w temacie szycia?

Podróże · Polecam

Urlop na Teneryfie na Sylwestra?

Sama jak się zastanawiam nad tym czy akurat w danym czasie warto wybrać się w dane miejsce, robię zwykle jakieś rozeznanie na internecie, sprawdzam blogi, Youtuba itp. Jestem wtedy ciekawa, jaka jest pogoda w danym czasie, czy to akurat szczyt sezonu czy nie (co nie jest tak oczywiste jakby się wydawało), no a poza tym co ciekawego dane miejsce ma do zaoferowania i tym podobne.

Dlatego pytanie: czy warto wybrać się na Teneryfę w okresie noworocznym? Ogólnie odpowiadając powiedziałabym, że zawsze warto. To był mój drugi raz na Teneryfie (i mam nadzieję, że nie ostatni), a na Wyspach Kanaryjskich byłam już poza tym kilka razy. Dlatego pomyślałam, że napiszę ten wpis, teraz dopóki jeszcze moja pamięć nie jest w zbyt pozytywną ani w zbyt negatywną stronę zachwiana.

Zaczynając od przyjemnego tematu, czyli pogody. Na Teneryfie jest ciepło praktycznie przez cały rok, dlatego przełom roku pod względem temperatury jest na pewno dobrym pomysłem. Podczas gdy u nas zima rozkręca się na dobre, tak na Wyspach Kanaryjskich średnie temperatury to około 20 – 23 stopni. Oczywiście na niedobór promieni słonecznych w tym czasie też nie można narzekać. Choć dnie nie są tak długie jak latem (około 8 jest wschód słońca i około 18:30 zachód). W nocy temperatury też nie są bardzo niskie, średnio około 15 stopni… jednak dla zmarzluchów mam jedną małą uwagę. W apartamencie, który wynajęliśmy bywało mi w nocy i wieczorami, bądź wcześnie rano zimno. Powodów jest kilka. Pierwszy to taki, że nie ma tam czegoś takiego jak ogrzewanie, jest klimatyzacja i to nią się steruje, żeby ustawić odpowiednią temperaturę. Po drugie, w mieszkaniach i w hotelach z tego co widziałam do tej pory, zwykle są płytki na całej powierzchni, nie tylko w łazience czy kuchni, więc podłoga jest chłodna. Jeszcze jeden powód, który akurat w naszym przypadku miał znaczenie, to położenie, a mianowicie, dla ładnego widoku w kierunku oceanu, mieszkanie miało większość okien na stronę zachodnią, więc dopiero koło południa zaczynało być cieplej. Niemniej jednak nie ma porównania nawet ten chłodek, z naszą rasową zimą z mrozami i śniegiem.

Jeśli chodzi o sezonowość na Wyspach Kanaryjskich, to sama nie wiedziałam do końca kiedy tak naprawdę występuje tzw. wysoki sezon. Okazuje się, że okres Świąt Bożego Narodzenia do Sylwestra to jak najbardziej sezon na Teneryfie. Możliwe, że nie aż taki jak w miesiące letnie, jednak odczuliśmy sporą różnicę w porównaniu do naszego poprzedniego pobytu w kwietniu. Przede wszystkim objawia się to wyższymi cenami, i to sporo wyższymi. Za wszystko: od biletów lotniczych, poprzez noclegi, czy wynajem samochodu. Odczuwa się to głównie w atrakcjach turystycznych i przypuszczalnie również miejscowościach typowo turystycznych, ale w sumie my tych drugich unikaliśmy, więc trudno mi się odnieść. Też nie powiedziałabym, żeby było aż tak źle, pod względem tłumów, jednak ze względu na finanse, na pewno nie jest to czas na super okazje. Dużo lepiej decydować się na drugą połowę stycznia, czy inne mało popularne miesiące (poza okresem Świąt Wielkanocnych) od połowy stycznia do końca kwietnia, a nawet początku czy połowy maja. Tak samo później miesiące takie jak październik czy listopad, to też powinien być czas na dobre oferty cenowe.

Natomiast co ciekawego ma Teneryfa do zaoferowania… bardzo dużo różnych atrakcji, w końcu to kierunek turystyczny od wielu lat, jednak to bardzo będzie zależało od tego co się chce robić, co zobaczyć itp. Nie jest to na pewno wyspa z plażami o jaśniuteńkim pasku. Wręcz przeciwnie piasek często jest czarny (w końcu to wyspa wulkaniczna), jest tylko kilka takich miejsc, gdzie sprowadzono jasny piasek. Niemniej jednak można i plażować i podziwiać przepiękne widoki gór, wulkan El Teide, czy przepiękne zachody słońca, a poza tym szukać takich rozrywek jak kite surfing, żeglarstwo czy jazda na rowerze szosowym bądź górskim. My tym razem wybraliśmy takie atrakcje jak dwie latarnie morskie i krótkie piesze wędrówki, wejście do lasu tropikalnego Anaga czy stolicę Teneryfy – Santa Cruz. Poza tym apartament wynajęliśmy w Puerto Santiago, praktycznie przy samym Los Gigantes, więc ta lokalizacja była bardzo ciekawa sama w sobie.

Osobiście mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam pojedziemy, mam nadzieję, że może nawet w tym roku. A mi nie pozostaje nic innego jak zachwalać i polecać!

Bewerbung · cv · list motywacyjny · Niemcy · Poszukiwanie pracy · Praca w Niemczech · Uncategorized

Poszukiwanie pracy w Niemczech: o dokumentach – CV

CV w Niemczech – czy faktycznie jest tak różne od tego polskiego?

W chwili obecnej zdobyłam już trochę doświadczenia po obu stronach rekrutacji w Niemczech. Na początku oczywiście to ja byłam tą poszukującą, teraz dość często przez moje biurko przewijają się dokumenty rekrutacyjne, więc co nieco wiem z drugiej strony.

W momencie jak się przeprowadzałam za naszą zachodnią granicę, miałam już za sobą dość sporo różnego typu rozmów kwalifikacyjnych, a tym bardziej przygotowanie wielu listów motywacyjnych i cv. Dodatkowo jako osoba od dawna zainteresowana HRem, temat od zawsze był mi bliski i co więcej od czasu do czasu poprawiałam lub doradzałam w kwestii dokumentów rekrutacyjnych moim znajomym. Dlatego wydawało mi się, że co jak co, ale dokumenty to pikuś i raz dwa je sobie przygotuję. Problem jednak polegał na tym, że po przesłaniu różnych aplikacji (najpierw tylko po angielsku) odzew był znikomy. W końcu jednak pracę znalazłam, mając nadal takie sobie dokumenty. No ale co tu dużo mówić, nikt wtedy w moim przypadku na nie nie patrzył, po prostu trafiłam w odpowiednim czasie, w „odpowiednie” miejsce (które się takim odpowiednim wcale nie okazało 😊). Jak będę miała w ogóle trochę więcej odwagi, to może opiszę nawet kiedyś tę pierwszą przygodę na niemieckim rynku pracy, niestety dość negatywną.

W końcu jak przyszło mi znów poszukiwać pracy, zainteresowałam się tematem bardziej, wiedziałam już, że samo cv i list motywacyjny to mało. Że najlepiej wysyłać zawsze komplet dokumentów wraz z dyplomem ze studiów, certyfikatami. Dodatkowo, że jeśli w ofercie nie jest zaznaczone, że aplikacja ma być napisana po angielsku, to należy wysyłać tylko wersję niemiecką (ten wniosek bardzo późno do mnie dotarł, że w końcu jestem w Niemczech i to niemiecki jest językiem obowiązującym). No i w końcu trafiłam też (o dziwo dzięki Urzędowi Pracy) na taką organizację, dzięki której poprawiono moje cv oraz list motywacyjny, a także przygotowali dla mnie zdjęcie do dokumentów.

Dlatego teraz do konkretów, jak takie cv faktycznie w wersji niemieckiej wygląda.

Ogólnie przyjęte są dwie wersje: chronologiczna od teraz do szkoły lub na odwrót. Etap szkoły może być jako całkowicie osobna sekcja. Najpierw wypisujemy studia, wraz z tytułem, którym się po studiach posługujemy, później często również szkołę średnią z maturą.

I o co chodzi z ta chronologia? Wypisujemy wszystkie nasze miejsca pracy od teraz do samego poczatku. Jesli macie jakiekolwiek dziury w cv, to najlepiej, żeby w tej części chronologicznej od razu pojawiło się wyjaśnienie, co się wtedy z Wami działo, np. opieka nad dziećmi (wiem, dziwne to trochę, ale jednak lepiej mieć od razu wyjaśnienie), lub cokolwiek innego. Zwykle jakieś wyjaśnienie się znajdzie 🙂 Poza tym w cv nie ma miejsca na super rozpisywanie się, tam musi być konkret. Jeśli np. pracujecie w IT, to koniecznie muszą się znaleźć języki programowania, lub środowisko w którym pracujecie, bądź metoda zarządzania projektami oraz to z czego macie certyfikat. Im bardziej konkretnie tym lepiej dla potencjalnego pracodawcy i do tego, żeby nie być odrzuconym już na pierwszym etapie weryfikacji dokumentów.

Ponadto cv może mieć nawet 2 strony, jeśli macie już bardzo dużo doświadczenia.

Pominęłam jeszcze dwie kwestie: zdjęcie oraz dane osobowe. To pierwsze lepiej, żeby było zrobione dość porządnie, nie musicie od razu iść do fotografa, można zrobić w domu, jeśli dysponujecie aparatem i ktoś może Wam takie zdjęcie zrobić. Jednak dobrze, aby wyglądało profesjonalnie.

Dane osobowe na cv, to bardzo ciekawy punkt. Myślę że zwłaszcza dla kobiet. W przypadku rekrutacji Niemcy są moim zdaniem bardzo, ale to bardzo konserwatywni. Na cv raczej zawsze znajdują się takie dane jak: imię i nazwisko, adres, nr telefonu oraz email. Poza tym uwaga: narodowość, informacja czy posiadacie dzieci i wasz stan cywilny. Dla mnie to też było trochę za wiele informacji, żeby tak umieszczać w cv, jednak okazuje się to być stety lub niestety normą. Podobnie będzie, jak będziecie aplikować do dużej korporacji, to tam najczęściej trzeba takie dane zamieścić w formularzu aplikacyjnym online.

Ponadto jak zwykle w cv mam też sekcję ze znajomością języków. Tutaj mam małą uwagę, większość Niemców nie ma kompletnie pojęcia (często jedynie młodzi ludzie i to nie zawsze) czym jest np. poziom B2, C1, B1 lub jakiekolwiek takie. Możecie to napisać, na jakim poziomie aktualnie jesteście, jednak nie zdziwcie się, że ta informacja innym niewiele mówi.

Oczywiście fajnie jest zamieścić dodatkowo króciutką linijkę z hobby, jeśli takie macie i macie coś do powiedzenia w razie czego na ten temat.

Niby wygląda to bardzo podobnie do polskich dokumentów rekrutacyjnych, ale moim zdaniem jednak inaczej. Jeszcze na koniec mam jedną uwagę, ale taką uwagę mam zawsze, lepiej nie koloryzować, że coś robiliście z czym nigdy w życiu nie mieliście do czynienia, albo tylko coś Wam świta, bo o ile na dokumentach to fajnie wygląda, o tyle na pierwszym lepszym konkretnym pytaniu możecie się nieźle wyłożyć.

capsule wardrobe · minimalizm · Moda · ograniczanie · Planowanie · Przemyślenia · szafa · szafa kapsułowa

Jak opanowałam swoją szafę?

Jakiś czas temu, myślę, że około dwa lata temu zapoznałam się z ideą Capsule wardrobe. Jest to idea szafy kapsułowej, która polega na stanowczym ograniczeniu ubrań do konkretnej ilości np. 30 sztuk odzieży nie wliczając butów i bielizny na daną porę roku. Pomysł ten wydał mi się bardzo fajny, bo już od jakiegoś czasu zmagałam się z problemem zbyt wielu ubrań, które niby fajne, ale jednak nie bardzo do siebie pasowały, a jak przychodziło co do czego to i tak chodziłam cały czas w tym samym.

U mnie cała akcja, jak też można się domyślić rozpoczęła się od wielkich porządków. Wyniosłam wtedy chyba z 4 worki ubrań (część z nich oddałam innym osobom, część się po prostu nie nadawała do oddania, bo były zniszczone, więc trafiły do kosza). Po tych wielkich porządkach, kiedy w końcu rozstałam się też z ubraniami kupionymi kiedyś w sh, ale np. bardzo za małymi (które czekały sobie z nadzieją, że kiedyś się w nie zmieszczę :)) albo bardzo nie pasującymi do mnie, ale np. znanej marki i szkoda było mi ich się pozbyć. Pierwsza taka selekcja była dość prosta, ponieważ zrobiłam przegląd wszystkiego co mam i to czego nie nosiłam co najmniej rok, trafiało do kategorii „pozbyć się”.

Dalej jednak nie umiałam się tak bardzo ograniczyć do wszystkich zasad kapsułowej szafy, bo dla mnie problemem nawet nie było ograniczenie ilości, ale ograniczenie się do tylko neutralnych kolorów. A ja tak bardzo lubię wzory, kwiatki i inne takie. Musiałam więc wypracować jakiś system dla siebie.

Po kolejnych kilku miesiącach zrobiłam przegląd szafy po raz kolejny, oczywiście dołączyły w międzyczasie jakieś nowe ubrania, trochę się zniszczyło. Te ostatnie oczywiście zakwalifikowałam do pozbycia się. Jednak wtedy naszła mnie refleksja, że nadal mam sporo ubrań, których nie noszę prawie w ogóle, mimo, że teoretycznie spełniają moje kryteria: są w dobrym stanie, leżą na mnie dobrze, pasują do innych ubrań. A dlaczego ich nie nosiłam? Powód był prozaiczny, czyli prasowanie, a raczej fakt, że ja ubrań prawie w ogóle nie prasuję, a jak coś wymaga prasowania, to jest odkładane w inne miejsce. A później po prostu zapominane 🙂 Nie mam też w zwyczaju robić hurtowego prasowania. Po prostu tego nie lubię i tyle. Problem jednak w tym, że bardzo lubię nosić bluzki koszulowe. Najczęściej ciężko, żeby taką bluzkę można było założyć bez przeciągnięcia żelazkiem. Na razie ogarniam to tak, że jednak mobilizuję się i raz na jakiś czas wszystkie koszule prasuję. Myślę też, że może stacja parowa albo Steamaster mógłby mi bardzo pomóc. Nie wiem. Za to trochę ograniczyłam ilość bluzek koszulowych na korzyść takich, których prasować nie muszę.

Dodatkowo wszystkie ubrania, które wymagają czyszczenia chemicznego też nie bardzo się u mnie sprawdzają. Jak już coś wymaga więcej uwagi niż tylko wstawienie prania, to jest przeze mnie mało chętnie noszone. Wiele tych wniosków wynika głównie z tego, że na codzień muszę dość wcześnie wstawać, a że ze mnie śpioch, to nie bardzo mam wtedy chęć na zastanawianie w co się ubrać, a już na pewno nie na dodatkowe zajęcie typu prasowanie. Zwykle tak czy siak decyduję się na znane mi i przede wszystkim wygodne zestawy.

Dlatego ze dwa lata trwało aż w miarę wypracowałam sobie system na ubrania. Kiedyś chciałam wyglądać codziennie inaczej. Teraz nie mam kompletnie z tym problemu, żeby nosić podobne zestawy kilka dni pod rząd. Czasem mam trochę wrażenie, że mam ubrań za mało, a czasem wręcz przeciwnie, że nadal jest ich za wiele. Moja praca wymaga też od czasu do czasu ubrań klasycznych, eleganckich, więc taki zestaw również posiadam, ale bardziej nowoczesnym wydaniu. Po ostatnim czyszczeniu szafy wyszło mi, że potrzebne mi były buty, bo jakoś większości musiałam się już pozbyć, więc kilka nowych par kupiłam. Na chwilę obecną mam 20 par butów i wszystkich ubrań około 60 sztuk. Nadal dość dużo. Jedynie bielizny do tego nie wliczam. Ile tak naprawdę to ilość optymalna – nie wiem. U mnie sprawdza się taka. Jak ze wszystkim, także nad szafą trzeba popracować. Ja chciałam uzyskać przejrzystość oraz możliwość tworzenia fajnych zestawów i myślę, że w miarę mi się to udało.

Chiny · Podróże · Przemyślenia · Turystyka · Urlop · Wakacje · Wyjazdy

Moje wrażenia po pobycie w Chinach

Jakiś czas temu byłam na wakacjach w Chinach. Już to samo wyrażenie brzmi dość ciekawie, bo chyba nie była to pierwsza myśl, jeśli chodzi o kierunek wakacyjny, a jednak tak się złożyło, że właśnie do Państwa Środka się wybrałam.

Może zacznę od tego, że nie nastawiałam się jakoś super na ten wyjazd, wiedziałam, że będzie bardzo inaczej niż w Europie, że mogę spodziewać się dużego zanieczyszczenia środowiska od powietrza poprzez wodę, no i wiadomo… bardzo dużo ludzi.

Spędziłam najpierw około tygodnia w Szanghaju, po czym na kilka dni udałam się na wycieczkę do Pekinu i na Wielki Mur Chiński, by ponownie powrócić do Szanghaju. Mimo, że byłam przygotowana na 3 powyższe to i tak zaskoczyła mnie ilość ludzi i gigantyczność miasta. Jak podróżuję po Europie, to bardzo często, zwłaszcza w bardzo turystycznych miejscach można usłyszeć różne języki, zobaczyć ludzi z całego świata. W przypadku chińskich atrakcji sytuacja przedstawia się całkowicie inaczej. Występuje stosunek 90 do 10 %, tzn. 90% stanowią turyści chińscy, a reszta to obcokrajowcy. Zresztą nie ma się co dziwić. W Chińskiej Republice Ludowej (dane wg Wikipedii) mieszka aktualnie ponad 1,3 miliarda ludzi. Więc jak założymy, że tylko 1% osób jest aktualnie turystami (a na bank jest ich więcej), to już wychodzi liczba 13 milionów. Niesamowite! W ogóle liczby ludzi są niesamowite! Np. dowiedziałam się, że w Pekinie jest limit dzienny na wpuszczanie osób do Zakazanego Miasta (jedna z głównych atrakcji turystycznych), który wynosi 80 tysięcy osób na dzień. Jak zostanie przekroczony, to następuje wstrzymanie sprzedaży biletów. Nie wiem jak dla Was, ale na mnie te liczby są wręcz niewyobrażalne. Jak już weszliśmy do Zakazanego Miasta, to też zobaczyłam na własne oczy ile to jest dużo ludzi. W takim miejscu można zapomnieć o czymś takim jak zrobienie sobie zdjęcia bez innych osób w tle, obok, na pierwszym, drugim, ostatnim planie. Tak samo ilość osób odczuwa się w metrze. Jest dość mocno zatłoczone, a do tego jeszcze pojawiają się komunikaty głosowe o tym, żeby się przygotować już jedną stację wcześniej do wysiadania, bo dane stacje są tak bardzo zatłoczone. Do tego wszyscy się przepychają i raczej trzeba powalczyć, żeby wysiąść albo wsiąść do pociągu.

Co mnie bardzo też zdziwiło i to bezpośrednio wiąże się z ilością osób, że mimo, że np. jest ulewny deszcz, woda leje się strumieniem, to i tak w atrakcjach turystycznych będzie dużo Chińczyków. My akurat jechaliśmy do Disneylandu. Akurat na ten dzień zapowiedziany był deszcz (a w Szanghaju jest też chyba pora deszczowa), i ulewa była. Więc myślałam, że będzie tam mało ludzi. Może było mniej niż zwykle, ale nadal bardzo, bardzo dużo, tak że trzeba było dość długo czekać na wejście na różne atrakcje, kolejki itp. Poza tym cały czas miałam wrażenie, że miasto nigdy się nie kończy. Owszem w centrum są najwyższe drapacze chmur (łącznie z drugim najwyższym na świecie) i jest ich dużo. Ale miasto nie wygląda tak jak amerykańskie miasta z wieżowcami w samym centrum i morzem osiedli domków. Miasto Szanghaj to bardzo wysokie budynki w centrum, a poza tym morze wieżowców, które wcale niskie nie są, tak na oko wyglądają przeciętnie na 25-cio, 30stopiętrowe. I do tego ciągle budują nowe osiedla takich wieżowców!

Z pozytywnych rzeczy to zdziwiło mnie jeszcze to, że mają bardzo dużo bardzo nowoczesnych rozwiązań. Np. w metrze są wszędzie takie dodatkowe szyby na peronach, zabezpieczające żeby nikt nie wleciał przypadkiem na tory. Można u nich płacić za pomocą telefonu np. przez WeChat albo AliPay. WeChat to poza tym osobny temat. Jest to taki ulepszony Facebook i Instagram i Twitter w jednym. Te trzy są w Chinach zablokowane, więc musieli sobie sami poradzić, a że zrobili dodatkowo usprawnienie to plus dla nich.

Ach żeby nie było, że tych pozytywów tak mało, to serio mi się tam całkiem podobało, po prostu potrzeba odpowiedniego nastawienia i można chłonąć wrażenia.

Jedzenie też mnie zaskoczyło i to bardzo, przede wszystkim tym, że to co chińskie jedzenie, to całkowicie co innego niż to co sobie wyobrażałam w wersji europejskiej. Ale o tym może innym razem trochę więcej napiszę, bo chyba warto.

No jest też temat, którego ominąć się nie da, czyli zanieczyszczenie środowiska. To co napiszę, to tylko i wyłącznie moje obserwacje oraz trochę tego co sobie z różnych internetowych źródeł poczytałam. Jak tylko ląduje się w Chinach, to już widać smog. Latając po Europie z samolotu przeważnie widać lasy, pola, łąki, no i miasta, ale wszystko widać wyraźnie. W Chinach widać przede wszystkim takie szarawe lub brązowawe pola, jakieś fabryki, bloki, budynki (niby to samo), ale bardzo niewyraźnie, tak jakby wyblakły wszystkie kolory. Jak przyleciałam do Szanghaju to poziom zanieczyszczenia był akurat dobry, więc skąd ten smog tam u góry czy na dole? Niewiadomo. Poza tym cały czas ma się wrażenie, że horyzont jest taki niewyraźny. Popatrzcie zresztą na zdjęcie.

Nie wiem, może to tylko sugestia, że to powietrze takie zanieczyszczone, może taki mają klimat 😉 W każdym razie jak dla mnie to po prostu widać, także w dni „zdrowego” poziomu zanieczyszczeń. W dzień kiedy wszelkie normy zostały przekroczone widać było już bardzo niewiele, horyzont się bardzo zatarł, a widok z najwyższego budynku, czyli Shanghai Tower byl jak to wtedy okresliłam „chiński”. Dopiero po zmroku widać było trochę olbrzymie miasto. No ale zanieczyszczone niestety nie jest tylko powietrze. Zanieczyszczone są rownież wszelkie wody, w rzekach, stawach, jeziorach. Zresztą dawno temu na geografii się o tym już uczyłam, i temat jest niestety aktualny. Czy to widać? Niestety tak. Przekonałam się o tym, jak poszłam się przejść do pobliskiego parku (takiego kompletnie poza centrum miasta). Na pierwszy rzut oka park prezentował się bardzo ładnie. Piękne kompozycje z krzewów i kwiatów, przejścia, mostki. Jednak jak tylko podeszłam do rzeczki, nad która ten park został zrobiony, to aż mnie odrzuciło. Zawsze sobie wyobrazałam, że zanieczyszczenie rzek wygląda tak, że woda ma wygląd bardziej brązowy, trochę jak błoto. Ale to nie to.Tą rzeczką płynęło wszystko co sobie możecie wyobrazić. Nie będę tu się rozpisywać, jednak robi to wrażenie przerażające. Dlatego nic dziwnego, że w hotelach zawsze macie wodę w butelkach w łazience (jest ona przeznaczona do płukania zębów, wodą z kranu nie wolno w ogóle płukać zębów, ani tym bardziej jej pić!). Podobno hotele także robią ponowną filtrację wody. Ja się wtedy zaczęłam tylko zastanawiać jak tyle milionów ludzi (24 miliony wg Wikipedii) tam na codzień funkcjonuje. Nie wiem jak Chińczycy, pewnie różnie, ale na forach obcokrajowców w Szanghaju wyczytałam, że po prostu trzeba sobie zamówić serwis z wodą butelkowaną z dowozem do domu. Od mojej przechadzki po parku i patrzenia na rzeczkę, ani razu więcej nie przyglądałam się już wodzie! Tzn. w Palacu Letnim i Zakazanym Mieście w Pekinie widziałam wodę, nie wyglądała super czysto, ale też nie aż tak odrażająco. Jednak są to bardzo turystyczne miejsca i pewnie dlatego sytuacja wygląda nieco lepiej. Co w ogóle ciekawe, to w Chinach jest naprawdę bardzo dużo (to w końcu 3ci kraj pod względem powierzchni na świecie) przepięknych terenów. Jednak widać, że tak duże skupiska ludności (albo dosadniej określając przeludnienie) mogą mieć fatalne skutki, jak zanieczyszczenie wszystkich wód i powietrza.

 

 

 

Ogólnie to byłam bardzo pozytywnie zaskoczona wycieczką do Chin. Wiadomo zanieczyszczenia byłam świadoma wcześniej, choć i tak niesmak pozostał. Pobyt w Pekinie i Szanhaju uznaję za bardzo udany i możliwe, że nawet chętnie powróciłabym jeszcze raz, żeby zobaczyć trochę więcej. Poza tym warto przekonać się na własne oczy i uszy czym jest chaos w wydaniu chińskim, który jakoś funkcjonuje, z klaksonem, hałasem, gdzie pieszy nie ma ani trochę pierwszeństwa ani na zielonym, ani na pasach, z luksusowymi samochodami na ulicach i jednocześnie nieczystością rzek i powietrza, a co ciekawe z bardzo czystymi chodnikami. Gdzie w tle górują super wysokie drapacze chmur, które mają pokazać, że miasto jest bardzo nowoczesne, jednocześnie których często nie dojrzycie za dokładnie, bo schowają się za mgłą (…smogiem).

A jak są w telewizji programy o wizji mega metropolii w przyszłości, to nie ma chyba sensu sobie ich wyobrażać, wystarczy wycieczka do Szanghaju.

DIY · Hobby · inspiracje · Instagram · Polecam · Scrapbooking

Moja własna czcionka

Moja własna czcionka, czyli moje pismo ręczne elektronicznie

Jakiś czas temu na Instagramie Becky Higgins przeczytałam, że można sobie zamowić swoją własną czcionkę. Własną czcionkę, czyli dokładnie co takiego? Jest to wasze pismo odręczne w postaci czcionki do zainstalowania na komputerze, np. można je wykorzystać w MS Word’zie, na blogu, czy też wykorzystać do Silhouette Cameo (i np. wyciąć swój własny napis!). Można z całą pewnością stworzyć taką czcionkę samemu, jednak wydaje mi się, że to ogrom pracy. Dlatego ja postanowiłam sobie taką czcionkę zamówić, a że akurat była promocja, to jak tu nie skorzystać 🙂

Dostępna jest czcionka z literami angielskimi albo z literami / znakami z innych języków, i ja właśnie tę drugą zamówiłam, bo chciałam i znaki polskie i niemieckie mieć dostępne.

Jak to zrobić? 

Cała procedura nie jest super trudna. Po zamówieniu i opłaceniu zamówienia, otrzymacie tabelki do wydrukowania i uzupełnienia. Cała procedura jest opisana po angielsku, co należy zrobić, żeby prawidłowo wypełnić tabelkę. Niestety cały opis jest tylko po angielsku (w ogóle to całkiem możliwe, że jakieś inne sklepy oferują również czcionki, które są np. z Polski, ale ja takich nie znam. Jak znacie dajcie znać koniecznie w komentarzach.) W skrócie opiszę jak to wygląda.

Po wydrukowaniu tabelki, musicie poszukać jakiegoś bardzo cienkiego, ale dobrze, wyraźnie piszącego cienkopisu w kolorze czarnym. U mnie był to Sharpie Ultra Fine. On w zupełności wystarczy, ale jak nie macie takiego, to o ile nie macie w ogóle żadnego czarnego cienkopisu, to bym specjalnie w tym celu nic nie kupowała. Litery muszą się zmieścić między dolną i górną poprzeczną linią (zresztą w instrukcji jest kilka przykładów, po których widać to dokładnie). Wypełniacie całą tabelkę z literami angielskimi, i jeśli chcecie dodatkowe litery np. polskie, to wypełniacie jeszcze dodatkowo te kratki, ze znakami, które znaki będą wam potrzebne. I tyle. Teraz trzeba tylko wszystko zeskanować. Tutaj warto zwrócić uwagę na to, jakie skaner ma ustawienia. Ja zmieniłam rozdzielczość do najwyższej i skanowanie tylko jako czarno-biale. I to by bylo na tyle. Następnie wysyłacie wszystko na email podany przy robieniu zamówienia i z powrotem za jakiś czas otrzymacie waszą czcionkę.

IMG_1886.jpg

A później już pozostaje tylko wymyślanie jak możecie ją wykorzystać.

IMG_1885

Moje pierwsze wrażenia są takie, że czcionka to faktycznie moje pismo, tylko dużo bardziej „czyste”, staranne. Trochę mi przypomina moje pismo z czasów podstawówki 🙂 Ale nie znaczy to, że jest złe. Poza tym jak coś Wam się nie spodoba, to możecie to jeszcze zgłosić i poprawić. U mnie to było male „s”. Okazuje się, że jak piszę ręcznie to nie używam takiego „s”. Niby zanim zaczęłam wypełniać tabelkę, to zrobiłam sobie próbę pisma ręcznego na papierze, żeby widzieć jak wyglądają moje litery, jednak niezbyt dokładnie się przyjrzałam literze „s” 🙂

Jak dostałam swoją czczionkę, to swoje pismo sprawdzałam tak, że napisałam najpierw tekst na komputerze w pliku tekstowym przy użyciu mojej czcionki, a następnie napisałam sobie ten sam tekst odręcznie na kartce. Osobiście w ostatnich latach już bardzo niewiele piszę ręcznie, dlatego pewnie też moje pismo się zmieniło. Wtedy zauważyłam, że „s” na pewno nie jest moim małym s.

IMG_1874

Nie wiem czy to tylko ja miewałam taki problem, ale zawsze jak wypisywałam życzenia odręcznie na kartce albo gdzieś gdzie miałam tylko jedną szansę na napisanie czegoś, to się dość stresowałam mimo napisania sobie tekstu „na brudno”. A tak ten problem przestanie istnieć, a ja nadal będę mogła mieć wypisane życzenia / teksty moim pismem!

Bardzo chciałam wam o tym napisać, bo mi się to takie super wydaje 🙂 Poza tym, jeśli śledzicie mnie na Insta Stories to właśnie tego typu „newsy” pokazuję tam dość często na bieżąco (a one po 24 godzinach znikają). A można mnie znaleźć na Instagramie tutaj i jak klikniecie w moje zdjęcie profilowe, jeśli akurat coś dodatkowo opublikowałam, to to właśnie jest Insta Stories (albo insta snap albo po polsku to się chyba relacja nazywa)!

Co Wy w ogóle o tym myślicie? Fajny pomysł, żeby mieć własne pismo w formie czcionki, czy jednak jesteście za tradycyjną formą pisma ręcznego? Mi się wydaje fajnym pomysłem np. zamówienie takiego pisma dziecka, żeby za jakiś czas mogło zobaczyć jak bardzo mu się pismo zmieniło.

DIY · Film · Kurs / Tutorial · Silhouette Cameo · Uncategorized

O Silhouette Cameo – wycinanie stempli, rysowanie

Jak wiecie od dłuższego czasu używam plotera tnącego Silhouette Cameo. Przez jakiś czas wycinałam tylko i wyłącznie w papierze, zresztą potrzeba trochę praktyki, żeby w miarę dobrze opanować czyste cięcie na papierze, dobieranie grubości, jakości papieru czy też rozwiązywanie różnych problemów. Jednak po czasie stwierdziłam, że warto zapoznać się z innymi możliwościami mojego Cameo, poza papierowymi 🙂 I tak najpierw kupiłam sobie pisaki, tzw. Sketch Pens, a także uchwyt do dowolnych pisaków (lub też np. do ołówka, czy żelopisu). Jak używać takiego uchytu pokazuję w jednym z moich ostatnich filmików:

 

Jeśli natomiast używacie stempli i chcielibyście sobie sami taki stempel wyciąć, to mam dobre wieści, Silhouette Cameo też to potrafi! Wystarczy dokupić sobie matę do wycinania stempli i materiał do stempli i bardzo szybko gotowy stempel będzie w Waszych rękach. O tym jak to zrobić również nagrałam ostatnio filmik:

 

I jak Wam się podobają takie opcje? Aha, zaznaczę dodatkowo, że ja w chwili obecnej posiadam Silhouette Cameo 2, jednak wersja najnowsza, czyli trójka może również wycinać stemple jak i możecie robić napisy czy rysunki za pomocą swoich pisaków.

 

Chiny · Film · Hobby · Podróże · Polecam · Scrapbooking · Silhouette Cameo · Turystyka · Uncategorized · Urlop · Wakacje · Wyjazdy

Scrapbooking po mojemu

Jakiś czas temu nagrałam filmik o tym, dlaczego tak bardzo lubię scrapbooking. Dzięki temu, że takie hobby mam, mogę się pochwalić całkiem pokaźną liczbą różnych zachowanych historii na scrapach, które chowam w albumach oraz małych albumów.

Ostatnio poraz kolejny nagrałam filmik, o tym jak takiego scrapa tworzę. To akurat taka lekka strona ze zdjęciem z Pekinu, na której wykorzystuję kilka różnych technik, od rysowania za pomocą Silhouette Cameo, poprzez wyszywanie ręczne na papierze, wycinanie malusieńkich elementów za pomocą Pix Scan (również dzięki Silhouette Cameo), a na napisach ręcznych kończąc. Samo zdjęcie było zrobione w tzw. Pałacu Letnim w Pekinie, jest to olbrzymia rezydencja i trudno nawet na europejskie warunki przetłumaczyć to jako pałac, bo to jest ogromny teren. Zresztą osobny wpis o Chinach i mojej opinii na pewno jeszcze na blogu zobaczycie. A tym czasem zapraszam Was do obejrzenia filmiku, który znajdziecie na moim kanale

A poniżej kilka zdjęć z Pałacu Letniego w Pekinie.

IMG_1617.jpgIMG_1611.jpgIMG_1614.jpgIMG_1608.jpgIMG_1589.jpg

 

Nauka · Poszukiwanie pracy · Przemyślenia

Bore out, czyli zanudzenie w pracy

Pisałam już kiedyś o tym jak dodatkowo się „wspomagam” w pracy tutaj, która nie jest zbyt kreatywna, po to, żeby mieć choć trochę poczucia kreatywności, czy może nawet inności wokół siebie. Chodzi mi po głowie jeszcze inny temat, który niekoniecznie odnosi się do kreatywności (ale poniekąd może być z jej brakiem związany), bo chodzi mi o kwestię kompletnej nudy podczas pracy. Jak by nie było brak kreatywnej pracy, kreatywnego środowiska będzie pośrednio wpływał na znudzenie pracownika. Bez względu na to ile zadań w ciągu dnia on wykonuje.


Kiedy zrobisz już swoje wszystkie zadania, a jest dopiero 9 rano?

No właśnie – absurd, pomyślicie. Zwłaszcza, że większość pracowników zwykle narzeka na nadmiar pracy, tak jednak zdarzają się (a badania pokazują, że wcale nie tak rzadko – tu sobie poczytaj) stanowiska, które zapewniają bardzo małą ilość zadań. A oprócz zadań podstawowych nie oferują jakichkolwiek możliwości rozwoju. Mam tu na myśli możliwość pomagania innym pracownikom lub przełożonym, czy też kursy online, korzystanie po prostu z internetu (w prywatnych celach!), szkolenia zawodowe, zajęcia dodatkowe sportowe lub jakiekolwiek inne, które choć trochę mogłyby urozmaicić pracę. Niestety stanowisk takich jest dość sporo, a na codzień nie zdajemy sobie z tego sprawy. Będą to wszystkie te stanowiska, gdzie oczekuje się bycia gotowym na podjęcie telefonu, rozwiązanie jakiegoś problemu, czyli wszystkie te, gdzie ilość zadań jest całkowicie zależna od tego, co nam np. szef przydzieli. Często się też zdarza, że desperacko zgłosimy szefowi fakt, że nie mamy po prostu co robić. I w tym momencie wszystko zależy od chęci i możliwości, ale często też wiary w umiejętności swojego pracownika. Kończy się więc taki układ na tym, że przełożony ma pracy po pachy, ale nie ma czasu lub chęci przekazać części swoich zadań swojemu pracownikowi, więc ten pierwszy nie wie za co się pierwsze zabrać, a ten drugi nie wie co ma ze sobą zrobić z braku zadań. Paradoks? Powiedziałabym, że dziwna prawidłowość, która w wielu miejscach niestety się sprawdza. Na temat zaufania w pracy można by też sporo pisać, jednak to może innym razem, bo dzisiaj o nudzie.

Nuda, nuda, nuda

Psychologowie nazywają syndrom zanudzenia w pracy jako bore out. Wbrew pozorom jego skutki są bardzo podobne do powszechnie znanego syndromu wypalenia zawodowego, czyli z angielskiego burn out. Może on doprowadzić do depresji, obniżenia poczucia własnej wartości, całkowitego poczucia braku spełnienia zawodowego, czy też problemów ze zdrowiem (bóle kręgosłupa, bóle głowy, apatia, ogólna niechęć do działania). Bardzo często też takie wypalenie z nudy ma swoje źródło w tym, że dana osoba jest zatrudniona na stanowisku dużo poniżej swoich kwalifikacji. Niestety wykonywanie przez dłuższy czas pracy prostej, dalekiej od danego wykształcenia, powoduje zniechęcenie oraz poczucie tego, że się nie sprosta pracy bardziej wymagającej. Oczywiscie istnieć również powody, przez które ktoś nie chce tej niestety wykańczającej go pracy zmieniać. I niestety „kiepsko, ale stabilnie” pozostaje statusem aktualnym na dłuższy czas. Najgorsze jest to, że taka sytuacja może być bardzo wykańczająca.

Wymyślasz problemy!

Z moich osobistych doświadczeń wynika niestety, że wiele osób nie widzi problemu w zatrudnianiu ludzi dużo poniżej kwalifikacji. Może się mylę, jednak powszechne jest myślenie „lepiej mieć pracę jakąś niż nie mieć” lub „lepiej się przemęczyć jakiś czas, ale będzie to dobrze wyglądało w papierach”. Ja bardzo nie lubię takiego podejścia, takiej zgody na bylejakość. Jednak jeśli bym miała taką możliwość zaapelować do menedżerów, lub osób decyzyjnych o przyjęciach do pracy, to bym chętnie wystosowała do nich taki apel:

Potrzebujesz przyjąć osobę z wykształceniem średnim, bez doświadczenia kierunkowego, do pomocy, do spraw różnych, przyjmij kogoś kto te warunki spełnia, a nie kogoś kto skończył studia, ma sporo doświadczenia w biurowej, ale wypadł na rozmowie kwalifikacyjnej najlepiej. Miło będzie jak w odpowiedzi usłyszy, że to stanowisko poniżej jego kwalifikacji. Serio!

Mi było bardzo miło, jak coś takiego usłyszałam 🙂


Ludzie składają aplikacje na różne stanowiska, czasem coś wyślą przez przypadek, a czasem nie są świadomi jakie to stanowisko. Często ogłoszenia o pracę i ich treść pozostawia także sporo do życzenia i można z nich wyciągnąć też bardzo błędne wnioski. Sprawny HR powinien być w stanie takie napływające aplikacje odfiltrować.

Nie ma nic gorszego niż praca poniżej kwalifikacji, i nie jest to jakieś wywyższanie się. Po prostu szkoda zdrowia. No, ale co zrobić jeśli tak bardzo trudno znaleźć nam kierunkowe zatrudnienie? Jest kilka opcji: upartość i zawziętość aż do uzyskania zamierzonego celu, próba podniesienia jeszcze swoich kwalifikacji lub luk, które mogą być dla nas przeszkodą w znalezieniu pracy idealnej, lub znalezienie rozwiązania pośredniego, takiego jak samozatrudnienie. Wiem, że nie jest to jakiś szybki przepis na sukces, ale szybkiej wersji ja sama nie znam. Jak poznam, to chętnie się podzielę 😉

A Wy spotkaliście się już z bore outem? Czy to dla Was całkowicie obce pojęcie, bo raczej możecie narzekać na nadmiar niż brak zadań?